Strona główna
»
Newsy
»
Uniwersytety potrzebują rewolucji
Uniwersytety potrzebują rewolucji
|
2008-06-10 |
Uniwersytety potrzebują rewolucji
Reforma samych tylko uczelni niewiele zmieni, gdy wszystko inne
pozostanie takie samo. Chodzi zatem o stworzenie warunków sprzyjających
twórczym, oddolnym działaniom - pisze publicysta
Stan polskiego szkolnictwa wyższego jest fatalny. Wystarczy wyjechać
kilkaset kilometrów na zachód, żeby wyleczyć się ze snów o potędze.
Polskim uniwersytetom przydałaby się reforma równie jakobińska z ducha
co ta, którą w latach 1777 - 1780 zafundował Akademii Krakowskiej
27-letni wówczas Hugo Kołłątaj.
Dziś niczego już nie osiągniemy
metodami ewolucyjnymi. Konieczne są prawdziwie radykalne - a więc i
bolesne - zmiany. Jeśli się one wkrótce nie dokonają, może być bardzo
źle. Kończą się bowiem wszystkie zasoby kluczowe dla dobrego rozwoju
szkół wyższych. Studentów jest coraz mniej, profesorowie się starzeją,
biblioteki przypominają raczej antykwariaty, a laboratoria skanseny.
Wybitne postacie, prace i badania są raczej wyjątkami od reguły.
Najlepsi
polscy studenci nie będą długo czekać. Pozostając w kraju, marnują
talent, podczas gdy na Zachodzie czekają na nich wysokie stypendia,
wygodne akademiki i pełne, zinformatyzowane biblioteki. Co więcej, ci,
którzy będą chcieli wrócić do ojczyzny, raczej nie spotkają się z miłym
przyjęciem na rodzimych uczelniach i sami zmusimy ich do pracy dla
cudzych interesów.
Zamiast modelu pruskiego - anglosaski
Polska
potrzebuje dziś myślenia w kategoriach systemów innowacji. Celem
wszystkich sektorów działania państwa jest stworzenie przyjaznego
otoczenia dla rozwoju innowacyjności zarówno w zakresie produkcji oraz
usług, jak i samej polityki publicznej. Należy podkreślić, że reforma
samych tylko uczelni niewiele zmieni, jeśli wszystko inne pozostanie
takie samo. Chodzi zatem o stworzenie warunków sprzyjających twórczym,
oddolnym działaniom - doskonaleniu i rozprzestrzenianiu najlepszych
praktyk. Paradoksalnie jednak ustanowienie takiego otwartego systemu
wymaga centralnej inżynierii. Wprowadzenie w Polsce systemowej polityki
innowacyjności byłoby w istocie dla polskiego państwa zmianą
rewolucyjną - prawdziwym skokiem cywilizacyjnym.
Innymi słowy,
reforma taka jest pokoleniowym wyzwaniem dla polityków, przed którymi
stoi dziś wielkie zadanie bycia realnymi liderami zmian. Jednym z
podstawowych warunków dokonania głębokich reform jest prowadzenie ich
przez kogoś, kto jest mentalnie niezależny od polskiego środowiska
naukowego.
Istotą zmian, które muszą zajść, aby za kilkanaście
lat Polska w ogóle liczyła się gospodarczo w regionie, nie mówiąc już o
UE, jest zmiana filozofii stojącej za naszym typem uniwersytetów.
Potrzebne jest zerwanie tradycji instytucjonalnej. Panujący w Polsce
model uniwersytetu wyczerpał się, ponieważ wyczerpały się jego zadania.
Powstał on w XIX-wiecznych Prusach jako instytucja służąca narodowej
integracji i czystej nauce (przynajmniej w teorii). Polski
pokomunistyczny uniwersytet pełni dziś raczej funkcje
narodowodezintegrujące - jest lustrem, w którym odbija się powojenna
historia Polski. Potrzeba nam zatem zmiany modelu - obecnie zaś
najlepszy jest model anglosaski.
Po co są uczelnie
Zmianie
powinna też ulec sama filozofia reformowania, co oznacza zmianę celu
działania instytucji akademickich. A właściwie jego określenie,
ponieważ dziś cel działania wyższych uczelni jest dosyć niejasny. Celem
tym powinno zatem być kształcenie ludzi z nowymi pomysłami, niebojących
się ryzyka, przedsiębiorczych, społecznie zaangażowanych, rozumiejących
rolę mobilności w rozwoju wiedzy, ale mocno osadzonych w narodowej
tradycji.
Do realizacji tego celu potrzebne są trzy typy
instytucji akademickich. Po pierwsze, uniwersytety, uniwersytety
kwalifikowane oraz elitarne uczelnie badawcze stworzone na bazie
instytutów PAN. Po drugie, musimy stworzyć spójny system kształcenia
zawodowego, w którym ludzie w każdym wieku będą mogli zdobyć
zestandaryzowane umiejętności techniczne oraz nauczyć się rozwiązywać
techniczne problemy: od poziomu technika do zaawansowanego poziomu
inżyniera. Temu celowi powinny służyć politechniki, których dobry model
opracowali Finowie.
Po trzecie istnieje pilna potrzeba stworzenia
uczelni kształcących elity społeczne, które pełniłyby podobną rolę jak
przedwojenne gimnazja. W takich college'ach sztuk wyzwolonych
najzdolniejsi licealiści i młodsi studenci uczyliby się myśleć
otwarcie, ale odpowiedzialnie, pełnić rolę liderów społecznych, byliby
zaznajamiani przez świetnych akademickich dydaktyków z narodową i
światową kulturą wysoką.
Powstanie trzech typów instytucji,
mających odmienne misje i cele, sprawy jednak nie załatwi. Polskie
uczelnie publiczne są fatalnie zarządzane mimo rozległej - w stosunku
do finansowego zaangażowania państwa - autonomii. Jest ona zresztą
używana przez korporację profesorską głównie do ochrony swoich
interesów. Polskie uniwersytety są bytami, które w anarchiczności
rywalizować mogą jedynie z PKP czy górnictwem.
Pozbawić senaty władzy
Nie chodzi jednak o to, by jak we Francji uczynić z profesorów zdyscyplinowanych urzędników publicznych.
Chodzi
o to, by - po pierwsze - własność uczelni przenieść na samorządy
wojewódzkie, co pozwoli lepiej zintegrować je z otoczeniem
społeczno-gospodarczym, zbliżyć bezpośredni nadzór do poziomu
realizacji zadań oraz uczynić szkoły napędem wzrostu oraz integracji
regionów i metropolii. Po drugie - i dużo chyba ważniejsze - koniecznie
trzeba pozbawić senaty kontroli nad uczelniami.
Optymalnym wzorem
jest amerykański uniwersytet stanowy, którym kieruje rada powiernicza
złożona z osób zaufania publicznego, ludzi sukcesu, liderów lokalnych,
a bezpośredni zarząd sprawuje wyłaniany w konkursie prezydent. Zajmuje
się on finansami, zatrudnieniem, promocją, relacjami z otoczeniem,
umowami z przemysłem itp. Rektor jest sprowadzony do stosownej dla
swoich kompetencji roli - głowy ciała akademickiego, organizatora spraw
dydaktycznych.
Pracę prezydenta i rektora kontrolować powinien
audytor odpowiedzialny tylko przed radą patronacką. Zatrudnienie
odbywać się powinno na indywidualnie negocjowanych kontraktach, a
pensja powinna zależeć od ważonych kryteriów jakościowych, takich jak:
ocena studentów, ilość cytowań, ilość patentów itp.
Kolejna
zmiana to zniesienie państwowych dyplomów. Uczelnie muszą same pracować
na swoją markę, renomę, a co za tym idzie - studentów i dochody.
Obecnie zaoczni studenci z marnej uczelni prowincjonalnej otrzymują
dyplom formalnie tej samej wagi co dyplom Uniwersytetu Jagiellońskiego
czy Politechniki Warszawskiej.
Zniesiony powinien zostać stopień
habilitacji, który stał się w Polsce nie miarą, lecz celem samym w
sobie (ze względu na apanaże), przy czym ogranicza on wykorzystanie
mocy naukowych tkwiących w młodym pokoleniu naukowców oraz utrudnia
twórczy ruch pomiędzy uczelniami a biznesem. Cały nacisk trzeba położyć
na ostre wymagania wobec doktorantów, analogiczne do tych, które
prezentują europejskie konkursy na granty dla młodych naukowców.
Polski pokomunistyczny uniwersytet pełni dziś raczej funkcje narodowodezintegrujące
Mimo
rezygnacji z firmowania dyplomów państwo nie powinno jednak zaprzestać
finansowania i akredytacji uczelni. Tu jednak również nie powinno
działać tak jak dotąd. Finansowanie powinno się dokonywać za pomocą
kilku inteligentnych instrumentów: dotacja bazowa idąca za studentem,
maksymalnie otwarcie definiowane granty naukowe, granty dydaktyczne,
granty biblioteczne i infrastrukturalne. Oznacza to - wzorem systemu
brytyjskiego - praktyczne zniesienie fundamentalnego podziału na szkoły
publiczne i prywatne. Wiąże się to jednak z obowiązkiem współpłatności.
Wszyscy studenci powinni płacić niewygórowane czesne, mając do
dyspozycji powszechny system umarzalnych kredytów oraz wysokie
stypendia socjalne.
Nagradzać najlepszych
Studia
mają zbyt duże przełożenie na późniejsze dochody, by uznać, że ich
koszt powinno całkowicie pokrywać państwo. W zamian za współpłatność
studenci mogą oczekiwać ostrej jakościowej (w przeciwieństwie do
dzisiejszej ilościowej) oceny działalności uczelni.
Istotą
reformy byłby inny sposób zaangażowania państwa w edukację. Uczelnie
powinny stać się centrami integracji wspólnot regionalnych. Natomiast
państwo powinno prowadzić sprawiedliwą, ale inteligentną redystrybucję
premiującą najlepszych, najodważniejszych i najbardziej twórczych. Na
przykład - nagradzać większą dotacją te uczelnie, które potrafią
samodzielnie zdobyć pieniądze poprzez usługi dla przemysłu, lokalnych
społeczności czy dochody patentowe. Według biblijnej zasady: „kto ma,
temu będzie dodane". W ten sposób same wyłonią się narodowe uczelnie
flagowe bez konieczności ich arbitralnego wskazywania.
Autor jest doktorantem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Członkiem zespołu redakcyjnego kwartalnika „Pressje"
Źródło : Rzeczpospolita