Strona główna
»
Newsy
»
Z bezpiecznej odległości łatwo krytykować
Z bezpiecznej odległości łatwo krytykować
|
2007-11-27 |
Z bezpiecznej odległości łatwo krytykować
Jak wiadomo, "nagość króla" jasno widzą i artykułują osoby nieuwikłane w realia codzienności. W takiej uprzywilejowanej sytuacji jest Cezary Wójcik, który z bezpiecznej odległości amerykańskiego uniwersytetu odkrywa, że "Polska jest pustkowiem naukowym". Z bliska może by dostrzegł, że "król" nie jest nagi, lecz raczej nie do końca ubrany.
Ja, prowadząc codzienne obserwacje w Polsce, też dochodzę często do bardzo krytycznych wniosków, czemu wielokrotnie dawałem wyraz na różnych łamach - w tym i w "Gazecie". Jednak bezpośrednia bliskość obiektu tych obserwacji sprawia, że ta rzeczywistość jawi mi się jako bardziej skomplikowana. W tekście Cezarego Wójcika doskwiera mi brak refleksji nad przyczynami i sugestii naprawy. Trudno bowiem uznać za panaceum mechaniczne przejęcie modelu amerykańskiego.
Na pewno praprzyczyną obecnej mizerii jest wprost skandaliczny poziom finansowania polskiej nauki. Wszyscy kolejni ministrowie nauki akceptowali wykręty polityków, którzy wciąż powtarzają, że "jeszcze nie teraz", bo "jeszcze nas nie stać".
W sytuacji stałego niedoboru podstaw egzystencji, jakimi dla naukowców są dotacje budżetowe, każda społeczność reaguje wykształcaniem mechanizmów obronnych. Na to nakłada się odziedziczony po poprzednim ustroju egalitaryzm, tj. przekonanie, że sprawiedliwość wymaga, aby "wszystkim dać po równo". Tworzy się błędne koło, w którym nędza finansowa sprzyja kształtowaniu się mentalności sprytnego przeciętniactwa.
Brak międzynarodowej aktywności polskich naukowców jest tylko zewnętrznym przejawem sytuacji wewnętrznej. Polski naukowiec nie lubi stawać do konkursu, w którym nie ma pewności bądź przynajmniej dużej szansy wygranej. Polak jest przyzwyczajony do tego, że większość konkursów jest fikcją, której wynik jest oczywisty dla każdego członka lokalnej społeczności. Bo konkursy organizuje się z reguły nie po to, by nie daj Boże dokonać radykalnych zmian, lecz po to, by utrwalić status quo i uniknąć trudu stawiania czoła nieznanemu.
Liderzy takich zmagań chodzą w glorii autorytetów tylko dlatego, że nie wyściubiają nosa poza własne podwórko; nie podejmują wyzwań konfrontacji z tym, co się dzieje na świecie, a często świat zewnętrzny nie bardzo ich nawet interesuje.
Inercja tej "swojskości", której częścią są wytknięte przez Wójcika "nepotyzm i kumoterstwo", jest przemożna i stygmatyzuje osobowości skłonne do oportunizmu. Dla wielu przedstawicieli młodego pokolenia uprawianie nauki nie jest obiektem marzeń, lecz raczej sposobem na życie, który nie dostarcza dużych pieniędzy, ale też i nie stawia dużych wymagań. Głównym celem jest nie dać się wyrzucić z etatu, nie zaś dokonanie wielkiego odkrycia czy sprowokowanie wielkiej dyskusji.
Młodzi naukowcy wiedzą, że dodatkowy wysiłek, choćby napisanie wniosku o pieniądze "europejskie", nie tylko nie spotka się z poparciem, ale przysporzy im kłopotów i niechęci wśród kolegów. A dla "przegranych" nie ma litości. Zamiast stać się bohaterami walki o środki międzynarodowe, są wytykani palcami jako nieudacznicy przez tych, którzy na wszelki wypadek nie robią nic. Ryzyko podejmują więc tylko ludzie genetycznie skażeni "nadaktywnością" lub "chorobliwą ambicją".
To, że tacy jeszcze się trafiają, jest pocieszające. Widać ich choćby w okolicach enklawy, jaką utworzyła i pielęgnuje Fundacja na rzecz Nauki Polskiej.
To tam funkcjonuje zasada wspierania wyłącznie najlepszych i procedury obiektywnego oceniania chętnych do zdobycia dodatkowych środków na badania, wyjazdy i publikacje. Wysokie wymagania pozostawiają na przegranej pozycji całe zastępy frustratów tworzących czarną legendę o "układzie", który nagradza tylko swoich faworytów.
Faktem jest, że obiecujących młodych badaczy z Polski prawie nie widać na arenie konkurencji międzynarodowej. Zewnętrzne obserwacje Wójcika mogę wesprzeć własną smutną refleksją opartą na doświadczeniach z rozmaitych gremiów, w tym również Europejskiej Rady Badań Naukowych. Będąc członkiem jednego z paneli konkursowych, było mi wstyd, że wśród ponad setki zgłoszeń nie było nawet jednego polskiego.
Diagnoza Wójcika jest jednak chybiona. To nie "lobby profesorskie" czy też "anachroniczny system habilitacji i belwederskich profesur" odpowiadają za ten stan rzeczy. Akurat nasi profesorowie wypadli zupełnie nieźle i ośmioro zostało wybranych w skład kilku paneli konkursowych ERC, wygrywając w morderczej konkurencji z kilkuset kontrkandydatami z całej Europy. To nie ich konserwatyzm, lecz żałosny poziom finansowania polskiej nauki skutkuje obniżaniem jakości kadr badawczych i utrwalaniem prowincjonalnej mentalności.
Zacząć trzeba od bezwzględnego rugowania możliwości przepychania "swoich". Wszystkie stanowiska badawcze powinny być obsadzane w drodze otwartych konkursów. W komisjach konkursowych minimum przyzwoitości powinno być powoływanie przynajmniej połowy składu spoza macierzystej jednostki. Recenzentami doktoratów, habilitacji i profesur powinni być wyłącznie badacze spoza ośrodka naukowego, w którym pracuje delikwent. Płacić należy nie za samą obecność na liście płac, lecz za konkretne wyniki. Trzeba pozbywać się jak najszybciej ludzi, którzy się nie sprawdzają w działalności badawczej, i dawać szansę młodszym. Trzeba wspierać finansowo i organizacyjnie tych, którzy choćby próbują wejść na rynek międzynarodowy. Itd., itd.
Ja wiem, że to są truizmy, z którymi właściwie wszyscy się zgadzają. Problem polega na tym, że zgoda ta kończy się na granicach własnego "podwórka". Może więc trzeba to wreszcie wymusić administracyjnie, bo oddolne działania nie skutkują. Ja się już poddałem po ponad 25 latach starań o wprowadzenie do polskiej nauki podstawowych standardów rzetelnej konkurencyjności. A bez nich jeszcze długo nie będzie za czym lobbować w organizacjach międzynarodowych.
AUTOR: prof. Przemysław Urbańczyk
Źródło: Gazeta Wyborcza