PISANIE PRAC

Piszemy prace na zamówienie. Każda z prac przygotowywana jest indywidualnie na zamówienia dla klienta. Nasz kadra zmierzy się z każdym polonistycznym tematem. Więcej informacji:

INFO

ŚCIĄGI WYDRUKOWANE

Opracowaliśmy unikalne zestawy ściąg. Są to gotowe, wydrukowane komplety ściąg, które zostały przygotowane na bieżącą maturę. Więcej informacji o ściągach:

MATURA CD

Dzięki naszej płycie bez problemu przygotujesz się do matury. Na CD umieściliśmy gotowe wypracowania, opracowania, powtórki epok oraz wiele dodatków i bonusów, które pomogą Ci przygotować się do matury. Więcej informacji na temat wypracowań:

INFORMATOR

Strona główna » Matura cd » Ściągi z polskiego wypracowania z polskiego » Wypracowania z polskiego - spis  »  

>>>Kup "matura cd" !!!<<<

 

Wypracowanie to zostało zamieszczone automatycznie poprzez przekonwertowanie plików DOC na TXT. Skutkiem czego niektóre wypracowania są zamieszczone w nieestetyczny sposób za co bardzo przepraszamy wiąże się to z brakiem tabel i formatowania tekstu w plikach txt jak to ma miejsce w oryginalnych plikach doc zamieszczonych na płycie. Zamieszczone wypracowanie jest jedynie elementem informacyjnym i potwierdzającym wielkość naszego zbioru.


Poniżej przedstawione jest jedynie początkowa część wypracowania
znajdującego się na matura cd.
Oczywiście nie przedstawiamy całości
w celu zabezpieczenia się przed kopiowaniem.



Już świt ubielił dachy i zgrzebną, szarą płachtą przysłonił noc i gwiazdy pobladłe, gdy ruch się uczynił w Borynowym obejściu. Kuba zwlókł się z wyrka i wyjrzał przed stajnię -szron leżał na ziemi i szaro było jeszcze, ale już zorze rozpalały się na wschodniej stronie i czerwieniły czuby drzew oszroniałych - przeciągnął się z lubością, ziewnął parę razy i poszedł do obory, aby krzyknąć na Witka, że czas wstawać, ale chłopak uniósł nieco senną głowę i szepnął: - Zaraz, Kuba, zaraz! - i przytulał się do legowiska. - Pośpij se zdziebko, biedoto, pośpij! - Przyokrył go kożuchem i pokusztykał, bo że nogę miał kiedyś przestrzeloną w kolanie, kulał srodze i ciągnął ją za sobą; umył się pod studnią, przygładził dłonią rzadkie, wyleniałe włosy, co mu się były pozwijały w kołtuny, i klęknął na progu stajni odmawiać pacierze. Gospodarz spali jeszcze, w oknach chałupy zapalały się krwawe brzaski zórz, a gęste, białe mgły zwlekały się z wolna ze stawów, kołysały ciężko i posuwały w górę podartymi szmatami. Kuba przesuwał w palcach koronkę i modlił się długo a biegał oczami po podwórzu, po oknach chałupy, po sadzie omroczonym jeszcze na dole, po jabłonkach, obwieszonych jabłkami niby pięście; rzucił czymściś do budy, koło drzwi, w biały łeb Łapy, aż pies zawarczał, zwinął się i spał dalej. - Ale, do samego słońca spał będziesz, jucho! - i rzucił w niego raz, drugi, że pies wylazł, przeciągał się, ziewał, machał ogonem, przysiadł wpodle i jął się drapać i czynić zębami w gęstych kudłach porządek. - I ochfiaruję ten pacierz Tobie i wszystkim świętym. Amen! - Bił się długo w piersi, a powstając, rzekł do Łapy: - Hale! aligant jucha, wybiera se pchły kiej baba na wesele ! A że robotny był, to się zajął obrządkiem - wóz wytoczył ze stodoły i nasmarował, napoił konie i przyłożyl im siana, aż parskać zaczęły i bić kopytami, a potem przyniósł z sąsieka nieco zgonin, dobrze okraszonych owsem, i wsypał to klaczy do żłobu, bo stała w gródce, osobno: - Żrej, stara, żrej; źróbka mieć będziesz, to ci mocy trza, żrej! - Pogładził ją po nozdrzach, aż klacz położyła mu łeb na ramieniu i pieszczotliwie chwytała wargami za kołtuny. -...Ziemniaki do połednia zwieziemy, a pod wieczór do lasu, po ściółkę - nie bój się, ściółka letka, nie zgonię cię... - A ty, wałkoniu, batem dostaniesz, widzisz go, owies mu pachnie, próżniakowi - mówił do wałacha, co stał obok i łeb wtykał między deski przegrody, do żłobu klaczy - grzmotnął go pięścią w zad, aż koń uskoczył w bok i zarżał. - Hale, parobku żydowski! Żreć to byś choć i czysty owies żarł, a do roboty cię nie ma, bez bata, jucho, z miejsca nie ruszysz, co? Wyminął go i zajrzał do źróbki, co stała przy ścianie samej i już z daleka wyciągała do niego kasztanowaty łeb ze strzałką białą na czole i rżała cicho. - Cichoj, mała, cichoj! Podjedz se ano, bo pojedziesz z gospodarzem do miasta! - Uwił kłak siana i wyczyścił jej bok zawalany. - Tyla klacz, że już do ogiera czas, a świniaś. Utytlesz się zawdy kiej maciora - pogadywał wciąż i poszedł do chlewów wypuścić świnie, bo kwiczały, a Łapa chodził za nim i zaglądał mu w oczy. - Zjadłbyś i ty, co? To naści-że chlebaszka, naści! Wyjął zza pazuchy kawałek i rzucił, pies pochwycił i schował się do budy, bo świnie ano leciały mu wydrzeć. - Hale, te swynie to kiej człowiek niektóry, aby ino chycić cudze i zechlać... Zajrzał do stodoły i długo patrzył na wiszącą u belki krowę - Głupie to jeno bydle, a i temu na koniec przyszło. Widzi mi się, co jutro zgotują mięsa... Tyle i z ciebie, biedoto, że człek se podje w niedzielę... Westchnął do tego jadła i powlókł śię budzić Witka... - Słońce ino, ino - zarno się pokaże... Krowy trza wypędzać. Witek mamrotał coś, bronił się, przykładał do kożucha, ale w końcu wstać wstał i łaził ociężały i senny po podwórzu. Gospodarz zaspali dzisiaj, bo słońce już weszło i rozczerwieniło szrony, i zapaliło łuny w wodach i szybach a z chałupy nikt slę nie pokazywał... Witek siedział na progu obory i podrapywał się zajadle, i przeziewał, a że wróble poczęły zlatywać z dachów do studni i trzepać się w korycie, to przyniósł drabkę i wlazł pod okap zajrzeć do gniazd jaskółczych, bo cicho tam jakoś było. - Pomarzły czy co? I jął wyciągać delikatnie pomorzone ptaszki i kłaść je za pazuchę. - Kuba, wiecie, nie żyją, o! - Pobiegł do parobka i pokazywał sztywne, pogasłe jaskółki. Ale Kuba wziął ino w rękę, przyłożył do ucha, dmuchnął w oczy i rzekł: - Zdrętwiały, bo przymrozek galanty. Ale że to głupie nie poszły jeszcze do ciepłych krajów, no no... - I poszedł do swojej roboty. A Witek siadł pod chałupą, w szczycie, bo słońce już tam dochodziło i oblewało bielone ściany, po których i muchy łazić poczynały; wyciągał zza koszuli te, które już ogrzane nieco jego ciałem, gmerały się trochę, churchał na nie, rozdziawiał im dziobki, poił z ust własnych, aż ożywiały się, otwierały oczy i poczynały wydzierać się do ucieczki; wtedy prawą ręką czaił się po ścianie i raz w raz zagarnął jaką muchę, nakarmiał nią i puszczał. - Lećta se do matuli, lećta -szeptał, patrząc jak jaskółki siadały na kaletnicy obory, czesały się dziobkam i szczebiotały jakby dziękczynienia A Łapa siedział przed nim na zadzie i skomlał uciesznie, a co który ptaszek wyfruwał, rzucał się za nim, biegł kilka kroków i zawracał z powrotem stróżować. - Ale, złap wiater w polu - mruczał Witek i tak się zatopił w rozgrzewaniu jaskółek, że ani widział, kiedy Boryna wyszedł zza węgła i stanął przed nim. - Ptaszkami się, ścierwo, zabawiasz, co? Porwał się, by uciekać, ale już gospodarz chycił go krótko za kark i drugą ręką szybko odpasywał szeroki, twardy pas rzemienny. - A dyć nie bijcie, a dyć! zdążył krzyknąć jeno. - Takiś to pastuch, co? Tak to pilnujesz, co? Najlepsza krowa się zmarnowała, co?... Ty znajdku, ty pokrako warsiaska! Ty! - I bił zapamiętale, gdzie popadło, aż rzemień świszczał, a chłopak wił się kiej piskorz i wrzeszczał: - Nie bijta! Loboga! Zabije mię! Gospodarzu!... O Jezu ratujta... Aż Hanka wyjrzała z chałupy, co się dzieje, a Kuba splunął i schował się do stajni. A Boryna łoił go rzetelnie, wybijał mu na skórze swvoją stratę tak zajadle, że Witek miał już gębę posinioną i z nosa puściła mu się krew, krzyczał wniebogłosy i cudem jakimś się wyrwał, chwycił się obu rękami z tyłu za portki i gnał w opłotki. - Jezu, zabili mę, zabili mę! - ryczał i tak pędził, aż mu reszta jaskółek wylatywała zza pazuchy i rozsypywała się po drodze. Boryna pogroził jeszcze za nim, opasał się i wrócił do chałupy, i zajrzał na Antkową stronę. - Słońce już na dwa chłopa, a ty się jeszcze wylegujesz! - krzyknął do syna. - Zmogłem się wczoraj kiej bydlę, to muszę się wywczasować. - Do sądu pojadę... Zwieź ziemniaki, a jak ludzie skończą kopanie, to zagnać je do grabienia ściółki, a ty mógłbyś kołki pozabijać do ogacenia. - Ogaćcie se sami chałupę, nama tutaj nie wieje. - Rzekłeś... to swoją stronę ogacę, a ty marznij, kiejś wałkoń. Trzasnął drzwiami i poszedł na swoją stronę. Józka już rozpaliła ogień i szła doić krowy. - Rychło daj jeść, bo trza mi jechać... - Przecięch się nie ozedrę, dwóch robót razem nie poradzę - i poszła. - Spokojnego oczymgnienia nie ma, ino kłyźnij się ze wszystkimi! - myślał i wziął się do obleczenia, ale zły był i zgryziony. Jakże, ciągła wojna z synem, słowa nie można rzec, bo zaraz do oczów z pazurami skacze albo rzeknie coś, co jaże we wątpiach poczujesz. Na nikogo się spuścić, ino haruj i haruj! Złość w nim zbierała, aż poklinał z cicha i rzucał szmatami po izbie a butami. - Słuchać się powinny, a nie słuchają! Czemu to?- myślał. - Widzi mi się, co bez kijaszka z nimi obyć się nie obędzie, bez twardego! Dawno się im to należało, zaraz po śmierci nieboszczki, kiej kłyźnić się zaczęły o gronta, ale się jeszcze wagował, żeby zgorszenia we wsi nie czy nić. Gospodarz był przeciech nie leda jaki, na trzydziestu morgach, i z rodu nie bele chto - Boryna, wiadomo. Ale dobrością z nimi się nie skończy, nie!... - Tu przyszedł mu na myśl zięć, kowal, któren wszystkich po cichu burzył, a i sam wciąż nastawał, żeby mu sześć morgów odpisać i morgę lasu, a już na resztę chciał poczekać... - To niby kiej zamrę! Poczekaj, jucho, poczekaj-myślał ze złością. - Póki się ino rucham, nie powąchasz ty ani zagona! Widzisz go, mądrala! Kartofle już mocno perkotały w kominie, gdy Józka przyszła od udoju i wnetki narządziła śniadanie - Józka! A mięso sama przedawaj. Jutro niedziela, ludzie się już zwiedziały, to się ich tu naleci; ino nie borguj nikomu. Pośladek ostaw la nas; zawoła się Jambroża to zasoli i przyprawi... - A dyć i kowal umieją... - Ale, podzieliłby, się kiej wilk z owcą. - Magdzie będzie markotno, że to nasza krowa, a ona nawet nie obaczy. - To la Magdy wytnij jaką sztuczkę i zanieś, ale kowala nie wołaj. -- Dobryście, tatulu, dobry. - Hale, córuchno, hale! Pilnuj tutaj, a już ci bułeczkę przywiezę abo i co. Podjadł se niezgorzej, opasał się pasem, przygładził poślinioną dłonią zwichrzone i rzadkie włosy, ujął bat i jeszcze się rozglądał po izbie... - Bym czego nie przepomniał. - Chciało mu się zajrzeć do komory, ale się powstrzymał, bo Józka patrzała, więc się przeżegnał i ruszył. A już z wasąga, zbierając w garść parciane lejce, rzekł Józce na ganek: - Skończą ziemniaki, to zaraz iść grabić ściółkę, kwitek jest za obrazem. A niechta zetną jakiego grabka albo i chojkę - przyda się. Wóz ruszył i już był w opłotkach, gdy Witek mignął pod jabłoniami. - Zabaczyłem... prru... Witek! Prru! Witek, puść krowy na łąki, a pilnuj, bo cię, jucho, spierę, że popamiętasz! - Ale, pocałujta mę gdzieś... - odkrzyknął hardo znikając za stodołą. - Będziesz tu pyskował, jak zlezę, to obaczysz... Skręcił z opłotków na lewo, na drogę wiodącą ku kościołowi; podciął batem źróbkę, że podyrdała truchcikiem po wyboistej, pełnej kamieni drodze. Słońce było już chyla tyla nad chałupami i świeciło coraz cieplej, bo z oszroniałych strzech podnosiły się oparyn i woda skapywała, tylko w cieniach - pod płotami w sadach, po rowach, leżał jeszcze siwy mróz; po stawie wlekły się ostatnie zrzedłe mgły i woda poczynała spod bielm wrzeć brzaskami i odbłyskiwać słońce. We wsi poczynał się już zwykły ruch: poranek był jasny i chłodny, a że zaś przymrozek orzeźwił powietrze, to i raźniej się poruszali, i zgiełkliwiej; wychodzili gromadnie na pola, którzy do kopania szli z motyczkami a koszykami na ręku, dojadając śniadań; którzy z pługiem ciągnęli na ścierniska; którzy. na wozach brony wieźli a worki pełne ziarna siewnego; którzy znów zasię wykręcali ku lasom z grabiami na ramionach, ściółkę grabić - że ino dudniło po obu stronach stawu i krzyk się wzmagał, bo drogi były zatłoczone bydłem ciągnącym na paszę, szczekaniem psów, pokrzykami, co wybuchały raz w raz z niskiej, ciężkiej kurzawy, jaka się była wznosiła z orosiałych dróg. Boryna wymijał trzody ostrożnie, czasem śmignął po wełnie jakie jagniątko głupie, co się nie usuwało przed źrebicą, to cielę jakie, aż i wyminął wszystkich i koło kościoła, który stał osłonięty potężnym wałem lip żółknących i klonów wjechał na szeroki gościniec, obsadzony z obu stron ogromnymi topolami. A że w kościele była msza święta, bo sygnaturka przedzwoniła ofiarę i huczały przyciszonym głosem organy, zdjął kapelusz i westchnął pobożnie. Droga była pusta i zasłana opadłym liściem tak obficie, że wyboje i głęboko powyrzynane koleiny pokryły się rdzawo-złocistym kobiercem pociętym gęstymi pręgami cieniów, jakie rzucały pnie tnpoli, bo słońce z boku świeciło. - Wio, maluśka wio! - Świsnął batem i źrebica przez kilka stajań poszła raźniej, ale potem opadła i wlekła się wolno bo drga, choć nieznacznie, szła pod wzgórza, na których czerniały lasy. Boryna, że go ta cisza mroczyła sennością, to poglądał przez kolumnadę topoli na pola, pławiące się w różowym, porankowym świetle, albo myśleć usiłował o sprawie z Jewką, to u granuli - ale nie mógł sobie dać rady, tak go śpik rnorzył... Ptaszki ćwierkały w gałęziach, to czasem wiatr przegarnął leciuchnymi palcarni po czubach drzew, że ino jaki taki listeczek, kieby motyl złoty, odrywał się od maci ,spadał kolisto na drogę abo i na zakurzone osty, co zaognionymi oczami kwiatów hardo patrzyły w słońce a topole zagwarzyły, poszemrały z cicha gałązkami i pomilkły kiej te kumy, co na Podniesienie oczy podniesą, ręce rozłożą i westchną modlitewnie, a padną wnetki w proch przed Majestatem, ukrytym w tej złotej monstrancji, zawisłej nad ziemią świętą, nad rodzoną... Dopiero pod lasem przecknął na dobre i wstrzymał konia. - Wschodzi niezgorzej - szepnął, przyjrzawszy się pod światło szarym zagonom, ordzawionym krótką szczotką wschodzącego żyta. - Kawał pola, a przyległo do mojego, kieby kto z umysłu narządził! Żyto, widzi mi się, wczoraj posiały. - Ogarnął pożądliwym spojrzeniem zbronowane zagony, westchnął i wjechał w las. Poganiał często konia, bo droga szła po równym i twardsza była, tylko gęsto przerośnięta korzeniami, na których wóz podskakiwał i turkotał. Ale już nie drzemał, owiany surowym i chłodnym dechem lasu. Bór był ogromny, stary - stał zbitą gęstwą w majestacie wieku i siły, drzewo przy drzewie sama sosna prawie, a często dąb rosochaty i siwy ze starości, a czasem brzozy w białych koszulach, z rozplecionymi warkoczami żółtymi, że to jesień już była. Podlejsze krze, jako leszczyna, to karłowata grabina, to osiczyna drżąca tulił się do czerwonych, potężnych pni tak zwartych korona mi i poplątanych gałęziami, że ino gdzieniegdzie przedzierało się słońce i pełzało niby złote pająki po mchach zielonych i paprociach zrudziałych. - Zawżdy mojego tu są cztery morgi! - myślał i pożerał oczami las, i już na oko wybierał co najlepszy. Przeciech Pan Jezus nie da nas ukrzywdzić - abo i same się nie damy, nie... Dworowi widzi się dużo, a nam mało. Zarno... moje ze cztery, a Jagusine z morga... cztery i jed na... Wio! głupia, sroków się będzie bojała! - Trzepnął ją batem, bo na suszce, co dźwigała Bożą Mękę, kłóciły się sroki tak zajadle, aż źrebica strzygła uszami i przystawała. - Srokowe wesele - deszczu będzie wiele. - Przypiął parę batów źrebicy i jechał kłusem. Dobrze było już po ósmej, bo ludzie na polach siadali do śniadaniowych dwojaków, gdy wjeżdżał do Tymowa, na puste uliczki, obstawione pozapadanymi domostwami, co przysiadły niby stare przekupki nad rynsztokami, pełnymi śmieci, kur, Żydziąt obdartych i nierogacizny. Zaraz na wjeździe obstąpili go Żydzi i Żydówki i nuż zaglądać do wasągu, macać pod grochowinami, pod siedzeniem, czy nie wiezie czego na sprzedanie. - Poszły, parchy! - mruknął, wjeżdżając na rynek, pod cień starych, poobdzieranych kasztanów, konających na środku placu, gdzie już stało kilkanaście wozów z wyprzęgniętymi końmi. I swój wasąg tam umieścił, źrebicę wyłożył łbem do półkoszka, nasuł jej do kobiałki obroku, bat schował na dno, pod siedzenie, otrzepał się ze słomy i ruszył prosto do Mordki, tam gdzie błyszczały trzy mosiężne talerze, aby się nieco przyogolić - wyszedł wkrótce czysto ostrugany i tylko z jednym zacięciem na brodzie, zalepionym papierem, przez który sączyła się krew. Sądy nie były jeszcze zaczęte. Ale przed domem sądowym, co stał zaraz w rynku, naprzeciw ogromnego poklasztornego kościoła, czekało już sporo narodu. Siedzieli na wydeptanych stopniach, to kupili się pod oknami i raz w raz zaglądali do środka, kobiety zaś przykucnęły pod bielonymi ścianami, opuściły czerwone zapaski z głów na ramiona i rajcowały. Boryna, że dojrzał Jewkę z dzieckiem na ręku, stojąca w gromadzie swoich świadków, to się zeźlił zarno, jako że skory był do złości, splunął i wszedł do sieni drugiej, biegnącej na przestrzał sądowego domostwa. Po lewej stronie był sąd, a po prawej mieszkał sekretarz, bo jakoż właśnie Jacek wyniósł samowar przed sam próg i tak go rozdmuchiwał cholewą zawzięcie, że dymił niby komin fabryczny, a co chwila ostry, gniewny głos krzyczał z głębi zadymionej sieni: - Jacek! buciki panienkom! - Zaraz, zaraz! Samowar już niby wulkan huczał i buchał płomieniami. - Jacek ! wodę panu do mycia. - Dyć zara, zrobi się wszyćko, zrobi! - I spocony, nieprzytomny, ganiał po sieni, aż dudniło, powracał, dmuchał i znowu leciał, bo pani krzyczała: - Jacek! kulfonie jeden, gdzie moje pończochy?!.. - Ale! ścierwa, nie samowar! Trwało to wszystko dobrych parę pacierzy, abo i z koronkę, aż wreszcie drzwi sądowe się otwarły i naród począł napełniać dużą, wybieloną izbę. Jacek, już teraz jako woźny, boso, w modrych portkach i takimże lejbiku z mosiężnymi guzikami, z czerwoną, spoconą twarzą, którą raz w raz obcierał rękawem, uwijał się za czarnymi kratami, dzielącymi izbę na dwie połowy, i rzucał łbem niby koń, kiej go giez ukąsi, bo płowe włosy spadały mu grzywą na oczy, to zaglądał ostrożnie do sąsiedniej stancji i potem siadał na chwilę pod zielonym piecem. A narodu się nawaliło, że ani palca wetknąć, i parli się coraz krzepciej na kraty, aż trzeszczały; gwar zrazu cichy podnosił się z wolna, szemrał, przewalał po izbie, huczał czasami, przechodził miejscami -w kłótnię, że jakie takie mocne słowo padało coraz gęściej. Żydzi szwargotali pod oknami, a jakieś baby na głos opowiadały swoje krzywdy i jeszcze głośniej popłakiwały, ale nie można było rozeznać, kto i gdzie, bo ciasnota była i głowa przy głowie, jako ten zagon pełen maków czerwonych i kłosów żytnich, co go ten wiater żenie, a on się zakolebie i gwarzy, i szumi, a potem staje równo kłos przy kłosie. To znowuj Jewka, dojrzawszy Borynę wspartego o kraty, jęła dogadywać i wykrzykiwać na niego, że zeźlony odrzekł ostro: - Zamilknij, suko, bo ci gnatki porachuję, że rodzona nie pozna. A na to Jewka rozsrożona nuż pazury wyciągać i drzeć się do niego przez gęstwę ludzką, aż jej chustka spadła z głowy i dzieciak się rozkrzyczał, że nie wiada, na czyrn by się skończyło, gdy naraz Jacek się zerwał, otworzył drzwi i krzyknął: - Cichojta, ścierwy, bo ano sąd idzie!... Jakoż i sąd wszedł; najpierw gruby, wysoki dziedzic z Raciborowic, a za nim dwóch ławników i sekretarz, który usiadł przy bocznym stoliku pod oknem i rozkładał papiery a patrzył na sędziów, jak stanęli przy wielkim stole, okrytym czerwonym suknem, i nałożyli złote łańcuchy na grube karki.... Cicho się zrobiło, że słychać było tych, co na ulicy pod oknami gwarzyli. Dziedzic rozłożył papiery, chrząknął, spojrzał na sekretarza i grubym, donośnym głosem oznajmił, że sądy się rozpoczynają. Potem sekretarz przeczytał sprawy na dzień dzisiejszy, coś szepnął pierwszemu ławnikowi, ten oddał to sędziemu, który kiwnął głową potakująco. Sądy się rozpoczęły. Pierwsza szła sprawa ze skargi strażnika na jakiegoś łyczka o nieporządki w podwórzu. Skazany zaocznie. Potem o pobicie chłopaka za wypasanie końmi koniczyny. Pogodzili się - matka dostała pięć rubli, a chłopak nowe portki i lejbik. Sprawa o woranie się. Odłożona z braku dowodów. Sprawa o kradzież leśną w borze sędziego; stawał rządca - oskarżeni chłopi z Rokicin. Skazani na kary pieniężne lub odsiedzenie w areszcie po dwa tygodnie. Nie przyjęli wyroku, pójdą do apelacji. I tak głośno zaczęli wykrzykiwać na niesprawiedliwość bo las był wspólny, serwitutowy, aż sędzia skinął na Jacka, i ten zagrzmiał: - Cichojta, cichojta, bo tu sąd, nie karczma. I tak szła sprawa za sprawą, kieby skiba za skibą, równo i dość spokojnie, czasem tylko podnosiły się skargi abo chlipanie, abo i przekleństwo, ale te Jacek wnet przyciszał. Z izby ubyło nieco ludzi, ale w ich miejsce przybyło tyle nowych, że stali zbici kieby w snop, że nikto poruszyć się nie mógł i zrobił się taki gorąc, iż ani odetchnąć aż sędzia polecił otworzyć okna. Teraz szła sprawa Bartka Kozła z Lipiec o kradzież świni u Marcjanny Antonówny Pacześ. Świadkowie: taż Marcjanna, syn jej Szymon, Barbara Piesek itd. - Świadkowie czy są? · zapytał ławnik. - Jesteśmy! - zawołali chórem. Boryna, który dotąd samotnie a cierpliwie stał przy kracie, przysunął się nieco do Paczesiowej przywitać, boć to była Dominikowa, matka Jagny. - Oskarżony, Bartek Kozioł, bliżej, za kratę. Niski chłop przepychał się ze środka tak gwałtownie, aż kląć poczęli, że depcze po kulasach i przyodziewek ozdziera. - Cichojta, ścierwy, bo prześwietny sąd mówi! - krzyknął Jacek, wpuszczając go. - Wy Bartłomiej Kozioł? Chłop drapał się frasobliwie po gęstych, równo obciętych włosach; głupowaty uśmiech skrzywiał mu suchą, wygoloną twarz, a małe rudawe oczki chytrze skakały po sędziach niby wiewiórki. - Wy Bartłomiej Kozioł? - zapytał znowu sędzia, bo chłop milczał. - Dyć juści, on ci Bartłomiej Kozioł, dopraszam się łaski prześwietnego sądu! - piszczała ogromna kobieta, wpychając się siłą za kraty. - A wy czego? - Dopraszam się łaski, a dyć ja żona tego chudziaka, Bartka Kozła - i kłaniała się ręką ziemi, aż wyrurkowanym czepcem zawadzała o stół sędziowski. - Świadkujecie? - Niby to za świadka? ni, jeno dopraszam się... - Woźny; wyrzuć ją za kratę. - Wychodźta, kobieto, bo nie la was tu miejsce...- Chwycił ją za ramiona i pchał zadem. - Dopraszam się prześwietnego sądu, kiej mój ano nie dosłyszy na ten przykład... - krzyczała. - Wychodźta, póki po dobremu - i aż jęknęła, tak ją ciepnął na kratę, bo ani kroku po dobroci ustąpić nie chciała. - Wyjdźcie, będziemy głośno mówili, to choć on Kozioł, a usłyszy! Zaczęło się wreszcie badanie. - Jak się nazywacie? - Hę?... a, przezywam?... Przeciech wołali mę, to niby wiedzieć wiedzą... - Głupiś. Jak się nazywacie? - indagował nieubłaganie sędzia. - Bartek Kozioł, prześwietny sądzie - rzuciła żona. - Ile lat? - Hę?... a, lat?... bo ja to pomnę! Matka, wiele to ja mam roków?... - Pięćdziesiąt i dwa, widzi mi się, będzie na zwiesnę. - Gospodarz?......

 

>>>Kup "matura cd" !!!<<<

SZYBKA ŚCIĄGA








Lektury - spis. Jak pisać.

PRZYDATNE INFORMACJE

» bezpłatna powtórka przed maturą z WOS’u

» wiosenny semestr na Uniwersytecie

» internetowe warsztaty dla maturzystów

» salon edukacyjny Perspektywy 2011

» konkurs na najciekawszą trasę wycieczki

» weź udział w projekcie edukacyjnym

SZUKANE W PORTALU

» karta pracy tadeusz borowski odpowiedzi

» wiersz o roztargnionej królewnie

» czyje portrety znajdują się w gabinecie szymona gajowca

» spotkania z klasykami literatury wsip

» spotkania z klasykami literatury wsip

» życzenia urodzinowe w średniowiecznym stylu

więcej...

Ściągi, wypracowania, pisanie prac, prace na zamówienie, charakterystyki, prace przekrojowe, motywy literackie, opisy epok, ściągi i wypracowania z polskiego, historii, geogfafii, biologi, matura
www.e-buda.pl - ściągi i wypracowania

Copyright © 2011 e-buda.pl